niedziela, 31 sierpnia 2014

002D Pani Malfoy część 2

Ahoj kamraci! Nie spodziewałam się, że druga część tego rozdziału powstanie w tak szybkim tempie. Dzisiaj strasznie padało, więc jak tylko wróciłam z pracy to naszła mnie taka wena, że musiałam ją spożytkować w ten a nie inny sposób. Tak więc przed wami druga część Pani Malfoy. W tej części (w odróżnieniu od poprzedniej) dużo się dzieje. Cieszcie się moją weną razem ze mną, bo podejrzewam, że następny post nie pojawi się w takim tempie.
Przepraszam z góry, że jak na razie nie ma postu o Huncwotach, po prostu nie mam na razie na nich weny. Ale wiecie jak to jest, wena przychodzi znienacka jak... Resztę sobie sami dopowiedzcie :)
Enjoy!


- Astoria… - powiedział zaskoczony, przyglądając się dziewczynie. Kojarzył ją ze szkoły, jej siostra była jego wierną fanką. – Nie widzieliśmy się wieki. Pomogę ci. – Chwycił dziewczynie płaszcz, patrząc się na nią jak urzeczony.
                Dużo się zmieniło. Pamiętał ją jako nastolatkę. Była strasznie chuda, chłopięca i do tego miała marchewkowe włosy. Taki facet jak Draco nawet nie zwracał na nią uwagi, a tu nagle stoi przed nim siedem lat później, piękna jak kwiat lotosu.
- Witaj Draco. Miło cię widzieć – odrzekła, trzepocząc długimi rzęsami i rozejrzała się dokoła.
- Dzień dobry pani Marianne, witam panie Aaronie – zwrócił się Draco do rodziców Astorii. Marianne Greengrass ubrana w ciemnozieloną szatę, w którą zresztą chyba cudem się wcisnęła, posłała Draconowi szczery uśmiech, a Aaron podał mu dziarsko dłoń.
- Zapraszam do salonu. – Narcyza wskazała na korytarz, po czym ruszyła przed siebie.
                Przyjęcie zaczęło się oczywiście od uroczystego obiadu, podano nadziewanego indyka, a na deser było ciasto, przyrządzone własnoręcznie przez Narcyzę. Draco nie pamiętał kiedy ostatnio jadł coś tak pysznego. Matka miała talent, ale skoro służba i skrzaty domowe wyręczały ją we wszystkim, to dlaczego miałaby gotować na co dzień?
- Może napijemy się wina? – spytał Lucjusz, na co reszta towarzystwa przytaknęła. Po dwóch butelkach, pan domu przyniósł ze swojej prywatnej spiżarni Ognistą Whiskey i impreza rozpoczęła się na dobre.
                Możecie się domyślać jak to wyglądało. Narcyza i Marianne rozmawiały o szydełkowaniu, uprawianiu ogrodu, najmodniejszych szatach wyjściowych, a panowie rozprawiali o polityce. Draco siedział, popijając whisky z lodem i przyglądał się Astorii z uwagą. Nie dość, że dziewczyna przybrała delikatnych kobiecych kształtów to jeszcze wyładniała. Oczy miała chabrowe, tak duże, że zdawały się zajmować pół twarzy. Malutkie, malinowe usta rozświetlał lekko zakłopotany uśmiech, a włosy, niegdyś marchewkowe przybrały kasztanowego koloru.
- Czemu nie pijesz? – spytał młodzieniec, wskazując ruchem głowy na pustą lampkę wina stojącą obok dziewczyny.
- Rodzice uważają, że tak młoda dziewczyna jak ja nie powinna pić. Pomimo, że mam już dwadzieścia dwa lata, dla nich dalej jestem niepełnoletnia – zachichotała nerwowo. Tak samo jak i Dracon, dziwnie czuła się w tej sytuacji. Nikt jej o tym nie powiedział, ale wiedziała, że nie przyszli tutaj tylko po to, żeby spędzić miło czas.
- Chcesz się napić? – Draco posłał jej łobuzerski uśmiech.
- Hmmm… Czemu nie – odrzekła, a Draco wstał od stołu, kierując się w stronę Lucjusza i Aarona.
- Czy mogę porwać pańską córkę na spacer, panie Greengrass? – spytał delikatnie się kłaniając. – Zimą ogród mojej matki jest naprawdę piękny.
- Dobrze, dobrze, ale pamiętaj, jak tylko mi się poskarży to nie ręczę za siebie – zaśmiał się mężczyzna, posyłając Draconowi oczko.
- Bez obaw, panie Greengrass – powiedział Draco, uśmiechając się uprzejmie.
                Podszedł do Astorii i pomógł jej wstać z krzesła. Rzucił jeszcze tylko okiem na Marianne i Narcyzę, które gapiły się na nich z nieukrywanym szczęściem, i razem z Astorią udał się na zewnątrz. Zima roku dwa tysiące czwartego była mroźna i śnieżna. Biały puch pokrywał żywopłot, starannie pielęgnowany przez Narcyzę. Nocne niebo pełne było gwiazd, a księżyc leniwie wyglądał zza chmury na idących obok siebie Draco i Astorię.
- Niedawno skończyłaś szkołę, prawda? – spytał Draco, spoglądając na dziewczynę z ciekawością.
- Trzy lata temu. I nadal nie wiem, co chcę w życiu robić – westchnęła rudowłosa i spuściła wzrok. – Tobie za to chyba się powodzi w życiu zawodowym, prawda?
- E, tam. Robota jest nudna, chociaż w Lidze Quidditcha zawsze coś się dzieje. Chodź, idziemy sobie usiąść do altany. – Draco pociągnął Astorię za rękę. Jednym ruchem różdżki pozbył się śniegu w altanie, po czym zapalił lampkę na stole. – Poczekaj chwilkę, zaraz załatwię alkohol. Accio Ognista Whisky – rzucił zaklęcie, na co Astoria zachichotała. Po chwili trzymał już w ręku butelkę alkoholu. Tym samym zaklęciem przywołał szklanki.
                Zapadła cisza. Mężczyzna patrzył się na dziewczynę, starając się zebrać myśli. Była bardzo ładna, a w dodatku miło mu się z nią rozmawiało. Lucjusz i Narcyza nie mówili o tym bezpośrednio, ale wiedział, że wybrali Astorię jako jedną z kandydatek na jego żonę. Nie spodziewałby się tego, Greengrassowie, pomimo, że byli rodem czarodziejskim ze starożytnymi korzeniami, w ostatnich czasach nie grzeszyli ani pieniędzmi ani dobrą opinią. Jednak to właśnie Astoria miała zostać panią Malfoy i pełnić zaszczytne miejsce w świecie magii. Mężczyzna westchnął. W prawdzie chciał być z dziewczyną, którą kocha, ale tak to już jest, że w starych rodzinach małżeństwo zawiera się z rozsądku.
- Słuchaj, Astorio – zaczął niepewnie, pociągając łyk ze szklanki – Wiesz dlaczego spotkaliśmy się dzisiaj? – Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową. – Ja też nie wiem, ale się domyślam. Jeżeli to prawda i rzeczywiście mamy być małżeństwem, chcę żebyś obiecała mi jedno…
- Co to takiego? – spytała dziewczyna, a Draco uśmiechnął się szczerze i przysunął w jej stronę.
- Chcę, żebyśmy byli nie tylko małżeństwem, ale też najlepszymi przyjaciółmi – powiedział, po czym pocałował delikatnie dziewczynę w czoło.
- Umowa stoi – zaśmiała się dziewczyna i oparła głowę na jego ramieniu.
                ***
- Kochanie! Szykuj się, już wychodzę – krzyknęła kobieta, owijając się w ręcznik i wyszła z łazienki. Na łóżku, przykryty kołdrą leżał Draco Malfoy. Spojrzał z uśmiechem na swoją partnerkę.
- Zagrzałem ci miejsce.
                Byli właśnie w hotelu, w samym sercu Calgary. Lato było w pełni, promienie słoneczne wpadały do pokoju przez duże okno gustownie umeblowanego apartamentu. Brytyjska liga Quidditcha wysłała Dracona do Kanady, żeby załatwił kilka spraw, a ten nie mogąc rozstać się ze swoją wybranką, zabrał ją ze sobą. Od ich pierwszego spotkania, kiedy to złożyli sobie przysięgę minęło już pół roku. Byli już oficjalnie zaręczeni, a ślub miał odbyć się pod koniec roku dwa tysiące szóstego.
                Astoria usiadła na łóżku, a Draco pocałował ją w usta. Była cudowna. Ręcznik wylądował na podłodze, a kobieta zanurkowała pod kołdrę. Blondynowi zakręciło się w głowie.
- Jesteś cudowna, wiesz? – szepnął, odpływając do krainy rozkoszy.
                Po pół godziny, a może dwudziestu minutach, oboje leżeli pod kołdrą oddychając ciężko. Malfoy położył rękę pod głową Astorii, czując się wycieńczony jak nigdy przedtem.
- Dałaś czadu – powiedział zmarnowanym głosem i pocałował kobietę w czoło.
- No chyba ty – zaśmiała się Astoria, wtulając głowę w jego klatkę piersiową. – Wiesz, Draco – zaczęła już całkiem poważnie – Pomimo, że jest naprawdę super, czuję, że nie powinniśmy tego robić. Wiesz, tradycja mówi, że dopiero po ślubie. Co by było gdyby rodzice się dowiedzieli? Byliby na nas, a przynajmniej na mnie bardzo źli.
- Skarbie… Nie dramatyzuj, przecież ci mówiłem, że czego oczy nie widzą.
- Tego sercu nie żal – dokończyła za niego i oboje wybuchnęli śmiechem.
                ***
                Rudowłosa szła szybko korytarzem Ministerstwa Magii, starając się powstrzymać łzy, które same cisnęły się do oczu. Była wzburzona, smutna, zaskoczona, ale przede wszystkim zestresowana tym, co właśnie się działo. Nie mogła w to uwierzyć. Wpadła przez drzwi do siedziby Brytyjskiej Ligii Quidditcha i podeszła w stronę biurka sekretarki.
- Muszę porozmawiać z moim narzeczonym – powiedziała stanowczo, opierając ręce na biurku.
- Niestety pan Dracon jest zajęty. Gości właśnie prezesa Jastrzębi z Falmouth. – Sekretarka miała oficjalny, znudzony głos, a do tego piłowała sobie paznokcie, nie racząc Astorii nawet jednym spojrzeniem.
- Gówno mnie to obchodzi – zawołała Astoria ze wściekłością i uderzyła pięścią o blat. Sekretarka podniosła wzrok ze zdziwieniem.
- Niestety nic nie mogę zrobić – powiedziała, po czym wróciła do paznokci.
- Słuchaj no – Astoria spojrzała na plakietkę na piersi kobiety. – Amando Brooks, albo zawołasz mojego narzeczonego, albo narobię rabanu na całe ministerstwo i możesz pożegnać się z tą pracą.
- D-dobrze, zobaczę co da się zrobić. Proszę za mną. – Amanda wstała z krzesła i spoglądając na Astorię jak na wariatkę, udała się przed siebie wąskim korytarzem. Zapukała lekko w drzwi biura Dracona Malfoya, po czym weszła z niemałym strachem. Sama nie wiedziała kogo boi się bardziej, Malfoya  czy jego przyszłej żony.
                Astoria czekała nie dłużej niż trzydzieści sekund, po czym drzwi ponownie się otworzyły, Amanda wyszła pierwsza, a Draco za nią. Sekretarka czmychnęła szybko z powrotem do swojego biurka, a Malfoy popatrzył pytająco na swoją narzeczoną i spytał:
- Co się stało? Mam teraz ważne spotkanie, więc lepiej żeby to było coś ważnego.
- Draco, ja… – zaczęła Astoria, po czym wybuchnęła płaczem, wprawiając blondyna w zdumienie. Przytulił ją ramieniem i szepnął do ucha:
- Nie płacz, kochanie. Chodź ze mną. Usiądziesz sobie na chwilkę, a ja szybko załatwię sprawę z tym pajacem, dobrze? – Astoria przez łzy pokiwała głową, a Draco wytarł jej twarz i pocałował w czoło.
                Siedziała skulona na sofie, przysłuchując się jak jej narzeczony i jakiś starszy jegomość rozmawiają o Quidditchu. Nie trwało to dłużej niż dziesięć minut i Draco pożegnał prezesa Jastrzębi z Falmouth. Kiedy drzwi za gościem się zamknęły, mężczyzna usiadł obok niej i spojrzał jej głęboko w oczy.
- Przepraszam, że musiałaś tak długo czekać. Co się stało? – spytał z widoczną troską w głosie.
- Draco. – jęknęła Astoria i znów wybuchnęła płaczem. – Draco, ja – mówiła przez łzy.
- Uspokój się, już wszystko dobrze, powiedz o co chodzi. – Wziął ją w ramiona, by po chwili poczuć jak jej łzy moczą mu koszulę.
- Ja… ja… JESTEM W CIĄŻY – zawołała w końcu, nie przestając płakać.
                Mężczyzna był zaskoczony. Spodziewał się czegoś znacznie gorszego. Chwycił jej twarz w dłonie i pocałował w usta.
- To cudownie! – zawołał, a szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz. – Nawet nie wiesz jak się cieszę. Przestań już płakać, to cudowna wieść!
- Draco… Co my powiemy rodzicom? – spytała Astoria, spoglądając na narzeczonego szklistymi oczyma.
- A co mamy powiedzieć? Na pewno się ucieszą!
- Trzeba będzie przyspieszyć termin ślubu i… na brodę Merlina. – Przełknęła głośno ślinę. – Moi rodzice będą źli, że ze sobą sypialiśmy.
- Przecież nas nie zabiją. A teraz przestań już płakać, idziemy na kolację. Musimy uczcić tą wspaniałą nowinę. – Draco podniósł się z sofy, a kiedy Astoria zrobiła to samo, zaczął ją ściskać i całować, mówiąc: - Kocham cię, ty moja mała wariatko.

                Kobieta wtuliła się w narzeczonego, czując że wszystko będzie dobrze i nie ma się czym martwić. 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

002D Pani Malfoy część 1

Cześć! Przepraszam, że wstawiam ten rozdział w częściach, ale utknęłam w pewnym momencie i krzyczę "Weno wróć!". Dziękuję bardzo za komentarze, pod poprzednimi postami, jednakże mam do was pewien apel. Jeżeli macie zamiar pisać komentarze w stylu "Fajny blog, zapraszam do mnie" to darujcie sobie. W zakładce linki jest Spamownia, tam możecie coś takiego pisać. Bardziej rozbudowane komentarze to jest to, co lubię. Przepraszam również bardzo za to, że do tej pory nie odwiedziłam waszych blogów, jednak pracuję na dwa etaty, przygotowuję się do studiów i dodatkowej matury w przyszłym roku, także ciężko mi nieraz znaleźć chwilkę czasu. Jak będę mieć dzień wolny to na pewno was poczytam! :) A teraz, bawcie się dobrze! 
PS: Z góry przepraszam za błędy, pisane na kalkulatorze :P

Jesienny deszcz rytmicznie bębnił w wąskie okna majestatycznej rezydencji, położonej z dala od zgiełku mugolskich miast i wszelakiego życia. Draco Malfoy leniwie leżąc na łóżku wsłuchiwał się w uderzanie kropel o szyby. Była piąta rano, a on nie spał. Powód zarwanej nocy, był delikatnie mówiąc bezsensowny, otóż, młody Malfoy miał dzisiaj pójść po raz pierwszy do pracy. Ogarniał go stres, co było dziwne, patrząc na jego charakter. Panicz Draco przecież miał wszystko gdzieś, więc czym się tutaj martwić? Przecież i tak pracę załatwił mu ojciec, który pomimo zszarganej opinii wciąż miał pieniądze.
                Gwałtownie zerwał się z łóżka, spojrzał na zegarek, który wskazywał piątą dziesięć i szybkim krokiem skierował się do łazienki. No, cóż, jak mówiła Narcyza, najlepsza na stres była relaksująca kąpiel. Draco odkręcił kurki z wodą przy wielkiej wannie, i rozbierając się przyglądał się strumieniom lecącym do zbiornika. Tak samo leci czas, pomyślał. Nagle stało się jasne, dlaczego Draco był taki smutny. To wszystko przez czas, który tak niemiłosiernie szybko płynie, pomyślał i zamykając oczy przypomniał sobie, że przecież tak niedawno był głupim pierwszoroczniakiem w Hogwarcie, który nic nie wiedział o życiu i… podziwiał swojego ojca. Właściwie rzecz biorąc, dalej w środku był tym dzieciakiem, tylko że tym razem denerwuje się nie tym, do jakiego domu zostanie przydzielony, tylko czy odnajdzie się w pracy.
                ***
                Dwie godziny później, po jakże relaksującej kąpieli i krótkiej drzemce, Draco zjawił się w jadalni swojej rezydencji. Rodzice, wciąż spali, dlatego też młody arystokrata został skazany na samotny posiłek. To jednak było mu na rękę, ponieważ wolał być sam niż spędzić czas z nimi, osobami, które go wychowały,  które szanował i jednocześnie nimi gardził. Wyciągnął się na krześle czekając aż służba poda jakieś śniadanie, na które o dziwo miał ogromną ochotę. Rozejrzał się po jadalni. Masywny, drewniany stół stał majestatycznie na środku pomieszczenia, a wokół niego dwanaście krzeseł wyłożonych jedwabiem, które nigdy w życiu Dracona nie były wszystkie naraz zajęte. Panicz czasami czuł się samotnie w wielkiej rezydencji, ale z czasem przywykł do tego, przede wszystkim do ciszy jaka panowała w tych murach, czasem tylko przerywana zażartymi dyskusjami ojca z innymi poplecznikami Voldemorta, nigdy jednak nie była ona zakłócania szczerym śmiechem.
                Podano do stołu. Draco leniwie sięgnął po jajecznicę i łapczywie jedząc pomyślał sobie, że nigdy w całym swoim życiu nie zjadł śniadania zrobionego przez własną matkę. Nagle przez głowę przebiegła mu myśl o swoich własnych dzieciach. Jak będzie wyglądało ich życie? Czy tak samo jak jego? Oby nie, pomyślał cicho, jednak szybko skarcił siebie za takie myśli. Malfoy nie może być miękki, musi być władczy i potężny, a na wychowanie takiego człowieka składa się wiele czynników, między innymi twarde wychowanie.
                ***
Szybko wbiegł do windy i zamknął piekące go oczy starając się nie widzieć tego, jak ludzie na niego patrzą. Tak, to ja Draco Malfoy, nie musicie tak szeptać za plecami. Tak, byłem śmierciożercą i co z tego, powiedział do siebie w myślach po czym otworzył  oczy, dumnie patrząc na twarze czarodziejów w windzie. Miał cichą nadzieję, że nie zobaczy dzisiaj Pottera i jego przyjaciół, wciąż bowiem czuł się upokorzony tym, co wydarzyło się w ostatnim roku szkoły. Po raz pierwszy czuł, że w jakiś sposób przegrał z Potterem.
– Siódme piętro, Departament Magicznych Gier i Sportów, z Siedzibą Główną Brytyjskiej i irlandzkiej Ligi Quidditcha, Zarządem Klubu Gargulkowego i Urzędem Patentów Absurdalnych — odezwał się damski głos tak dobrze znany Draconowi z czasów kiedy jako nieświadome dziecko przybywał z ojcem do Ministerstwa załatwiać „sprawy”.
                Draco wyszedł szybkim krokiem z windy udając do swojego biura, które zresztą odwiedził już w zeszłym tygodniu z ojcem. Jego szef, Hilarius Tait, prezes brytyjskiej ligi Quidditcha, był wysokim, szczupłym mężczyzną w wieku mniej więcej czterdziestu lat. Nie spodobał się on Draconowi od samego początku, przede wszystkim dlatego, że był zbyt otwarty i beztroski. Zachowywał się na pierwszy rzut oka jak duży dzieciak. Młodemu Malfoyowi aż ciarki przechodziły po plecach na myśl o tym jak kretyńsko wyglądał Hilarius, kiedy ze śmiechu trzymał się za brzuch, rzucając do chwilkę jakąś anegdotką.
Draco wzdrygnął się i pchnął duże drzwi, nad którymi widniał napis „Siedziba Główna Brytyjskiej Ligii Quidditcha”. Po prawej stało duże biurko, za którym siedziała czarownica ubrana w czerwoną sukienkę z głębokim dekoltem i wpatrywała się w jakieś kartki. Po lewej stronie Draco zobaczył ciemnozieloną sofę i drewniany, masywny stolik na kawę, po którym walały się jakieś sportowe czasopisma i jeden egzemplarz książki „Quidditch przez wieki”. Na wprost ciągnął się korytarz z drzwiami po obu stronach.
– W jakiej sprawie pan przybył? — spytała podejrzliwie kobieta w czerwieni marszcząc brwi.
– Zostałem przyjęty do pracy… W zeszłym tygodniu rozmawiałem z panem Taitem— Draco spojrzał wyzywająco na czarownicę za biurkiem.
– Ach, pan Malfoy.
–Tak.
–Ostatnie drzwi po prawo, ktoś powinien do pana przyjść i powiedzieć co i jak— powiedziała kobieta, uśmiechając się miło, pozbywszy się uprzednio podejrzliwości ze swojej twarzy.
Ruszamy Draco, odezwał się sam do siebie w myślach i otworzył ostatnie drzwi po prawej stronie. Jego oczom ukazał się średniej wielkości pokój, pomalowany na jasno-pomarańczowy. Draco skrzywił się z niesmakiem. Nie podobało mu się tutaj.  Usiadł na fotelu przy szklanym biurku i zaczął stukać palcami w powierzchnię. Ktoś tutaj powinien przyjść, pomyślał i w tej właśnie chwili drzwi otworzyły się.
– Witaj, Malfoy! – Do pokoju weszła dziarsko wysoka kobieta w wieku mniej więcej pięćdziesięciu lat. —Jestem Ashley Key i przyszłam wyjaśnić jak tutaj się pracuje.
– Dzień dobry. E, dobrze– powiedział Draco i uśmiechnął się sztucznie. Czy wszyscy muszą być tutaj tak cholernie energiczni i dziarscy, pomyślał z irytacją. No ale cóż jeśli chcesz tu zagrzać miejsce będziesz musiał się do tego przyzwyczaić.
Rzecznik prasowy Brytyjskiej Ligi Quidditcha, to brzmi dumnie, Draco.
                ***
                W rodzinie Malfoyów, jak pewnie w większości arystokratycznych rodzin, normalnym było to, że rodzice chcieli zapewnić swoim pociechom jak najlepszy start. Nie tyczyło się to tylko spraw dotyczących wykształcenia i pracy, ale również bardziej intymnych rzeczy, takich jak związki.
                Narcyza zamknęła się w łazience, próbując nadać swojej trupio bladej twarzy bardziej świeży wygląd. Podśpiewywała radośnie, wiedząc że wybrała dla swojego syna najlepszą możliwą partię. Dziewczyna była według niej piękna. Już wyobrażała ją sobie w sukni ślubnej, składającą przysięgę Draconowi. Jednakże nie ma co za bardzo wybiegać w przyszłość, najpierw muszą ze sobą spędzić dużo czasu, poznać się.
                Rozległo się pukanie do drzwi.
- Narcyzo – odezwał się chłodny głos z drugiej strony. – Czy mówiłaś Draconowi, żeby dziś wrócił wcześniej?
- Oczywiście, mój drogi mężu – powiedziała śpiewnym głosem, otwierając drzwi i rzucając się Lucjuszowi na szyję. Ten delikatnie ją odepchnął. – Lucjuszu, jestem taka szczęśliwa.
                ***
                Dracon nie kwapił się zbytnio do szybkiego pójścia do domu, no ale mus to mus. Poprosił jednak pana Taita o jak najwięcej pracy na dzisiejszy dzień. Wiedział, co się święci. Rodzice często zapraszali inne czarodziejskie rodziny na wieczorną kolację. Schemat był prosty, obiad przy stole, potem ognista whisky, ploteczki towarzyskie i przechwałki. Kto ma lepsze dziecko, lepszą rezydencję, więcej pieniędzy. Nuuuda.
                Teleportował się przed drzwi wejściowe rezydencji, głośno przełknął ślinę i wszedł do środka. Usłyszał ledwo słyszalny dźwięk pianina w bawialni, znajdującej się na drugim końcu rezydencji. Narcyza grała na pianinie, a muszę wam powiedzieć była w tym mistrzem, jednak rzadko to robiła. Dziś melodia była radosna, tak że Draco aż poczuł łaskotanie szczęścia. Kiedy był małym dzieckiem, uwielbiał słuchać matki. Stanął za drzwiami, przyglądając się Narcyzie z lekką nostalgią. Zawsze był synusiem mamusi. Kochał ją, jednak nigdy nie mógł wybaczyć jej zbytniej pasywności wobec Lucjusza.
- O jesteś już, synu. – Narcyza oderwała się od grania, po czym spojrzała badawczo na młodzieńca.
- Tak, miałem masę roboty – powiedział, po czym skinął głową w stronę pianina. – Graj dalej.
- Później. Przygotowałam coś na wieczór. Dzisiaj jest wielki dzień. – Podeszła w stronę syna, patrząc na niego z matczyną miłością.
- Ta, wiesz, że nie lubię tych kolacji koła wzajemnej adoracji – mruknął bez entuzjazmu.
- Dzisiaj będzie inaczej. Idź się wykąpać i załóż najładniejszą szatę wyjściową.
- Kto dzisiaj przyjdzie?
- Nie mogę ci powiedzieć! To niespodzianka – odrzekła Narcyza, wychodząc w pokoju.
                ***
                Dracon usiadł na łóżku i westchnął głośno. Wiedział doskonale, co się święci. Prędzej czy później to musiało nadejść. Odczuwał frustrację. Nie, żeby wierzył w prawdziwą miłość, ale jednak… sprawy małżeństwa są ważne i chciałby podejmować je sam. No, ale cóż zrobić. Zastanawiał się tylko kim będzie jego przyszła żona. Znał większość córek przyjaciół rodziny. Były przeróżne, część z nich była nieziemskimi pięknościami, większość jednak urodą nie grzeszyła.
                Tak jak Pansy, podpowiedział mu cichy głosik w głowie. Draco nie mógł powstrzymać uśmiechu, kiedy przypomniał sobie dziewczynę-mopsa, która w ostatniej klasie sama wskoczyła mu do łóżka. Jak to się mówi, pierwsze koty za płoty. To było w łazience prefektów podczas przerwy świątecznej, opili się wcześniej ognistą i zrobili to na podłodze, na jego ręczniku. Potem w wannie, a na końcu w jej sypialni, zamknięci na klucz. Modlili się tylko, żeby nikt nie wszedł, ale na szczęście wszyscy świętowali nowy rok w pokoju wspólnym.
                Dalej jakoś samo poszło. Urywali się z zajęć, żeby to zrobić, kiedy nikogo nie było w dormitoriach, do czasu kiedy nie odkryli pokoju życzeń. Stare dobre czasy. Potem jednak wszystko się zepsuło. Pansy chciała czegoś więcej, a on już niekoniecznie. Rozstali się jednak jako dobrzy przyjaciele. Czasem dostaje od niej list, a musicie wiedzieć, że Pansy nie nazywa się już Parkinson, tylko Viere i jest żoną francuskiego dyplomaty. Pojechała na wakacje i zakochała się bez pamięci.
                Rozległ się dzwonek do drzwi i młody Malfoy zbiegł po schodach. Słyszał dochodzące z holu głosy, w stylu „Witaj Nacyzo, pięknie wyglądasz”, „ dziękuję, ty też Marianne” i takie tam. Stanął w korytarzu i przybierając swoją najdostojniejszą pozę, czekał.
- Draco, przywitaj się z gośćmi – powiedziała Narcyza, wyłaniając się zza rogu. Draco otworzył szeroko oczy. Przed nim stała dziewczyna, której zupełnie się tutaj nie spodziewał. 

niedziela, 3 sierpnia 2014

001H Do kogo los uśmiechnął się tego lata

               Przyznaj, kochasz do miejsce. Każdy je kocha, w mniejszym lub większym stopniu.  Pamiętasz, jak pierwszy raz się tutaj znalazłeś – przestraszony nie wiedziałeś co robić, ogrom wszystkiego zdawał się cię przytłaczać. Z otwartymu z zachwytu ustami, przepłynąłeś jezioro i wciąż ich nie zamykając, wszedłeś do sali wejściowej. Stresowałeś się ceremonią przydziału, potem przez dobry miesiąc zadomowiałeś się w tym zamku.
                Potem poznałeś jego sekrety. Już w piątej klasie każdy z zakamarków tej szkoły był znajomy i swojski. Duchy przestały cię przerażać, kamienne gargulce powoli się zmiejszały, a jedzenie w wielkiej sali stało się zwyczajne. Kiedy już przywiązałeś się do tego miejsca, nagle nadszedł czas, by finalnie go opuścić. Zostawić w tyle zamek, który był świadkiem twoich wzlotów, upadków, rodzenia się nienawiści, przyjaźni i miłości.
                Każdy tak ma. Czas nie jest sługą, nowe pokolenia zajmują miejsce starych. Kiedyś ty otrzymałeś list z Hogwartu, teraz nadszedł moment na kogoś innego. Chcesz odkurzyć wspomnienia? Pozwól, że przedstawię ci tych, do których szczęście uśmiechnęło się tego lata.
                ***
                Mały, czarnowłosy chłopczyk przewrócił się na drugi bok. Wciąż smacznie chrapał na swoim wielki, wygodnym łóżku. Podejrzewam, że mógł mieć przyjemny sen, bo delikatny uśmiech nie schodził z jego twarzy. Za oknem rozciągał się wiejski krajobraz, oświetlony promieniami rannego, letniego słońca.
                Nagle drzwi do pokoju chłopca otworzyły się i stanęła w nich drobniutka kobieta o włosach podobnych do tych, należących do jej syna. Pani Potter liczyła już sobie pięćdziesiąt wiosen, jednak wyglądu i figury mogłaby pozazdrościć jej niejedna nastolatka. Miała niebieskie oczy, które zamykały się podczas śmiania i wokół których ostatnimi czasy pojawiało się coraz więcej zmarszczek. Wbrew pozorom, nie powodowały one, że kobieta wyglądała starzej, wręcz przeciwnie – dodawały jej uroku.
- James, wstań – powiedziała cichym, pełnej matczynej miłości głosem. Zbliżyła się do łóżka, uśmiechając się delikatnie. Zawsze rozczulał ją widok śpiącego syna, a musicie wiedzieć, że było to jej jedyne dziecko, o które starała się z mężem kilka lat.
- Mamooo... Jeszcze nie – jęknął zaspany, nakrywając głowę kołdą.
- Wstawaj, wstawaj. – Kobieta usiadła obok chłopca i uchyliła kołdrę. – Na dole coś na ciebie czeka.
- Nie, przecież obiecałaś, że nie będę musiał uczyć się w sobotę. – James usiadł na łóżku ze skrzywionym wyrazem twarzy. Od poniedziałku do piątku był męczony przez nauczycielkę, wynajętą przez rodziców. Uczyła go ona pisania, czytania, generalnie rzecz mówiąc, wszystkich podstaw, które będą mu potrzebne w przyszłości w Hogwarcie.
- Bo nie musisz. Jest tam coś lepszego.
- LIST?! Dawno przyszedł? Dlaczego mnie wcześniej nie obudziłaś? – Rzucił pełne wyrzutu spojrzenie na matkę i wyskoczył w łóżka, w ogóle nie patrząc pod nogi. Zbiegł szybko ze schodów, w korytarzu o mało co nie wywinął orła i stanął zdyszany w kuchni.
- Tato, gdzie jest ten list?! – krzyknął głośno, rozglądając się gorączkowo.
- Jaki list? – mruknął z zaskoczeniem  mężyczyzna, wychylając głowę znad gazety.
- Mój list. List z Hogwartu! – Chłopak zaczął przeszukiwać gorączkowo kuchnie.
- Nie było żadnego listu, co ci przyszło do głowy... – Mężczyzna ponownie zakrył twarz gazetą, żeby ukryć atak śmiechu. Uwielbiał droczyć się z synem. Dobrze, że żony tutaj nie ma, dostał by bowiem pełne wyrzutu spojrzenie i wykład na temat wychowania dzieci, trwający godzinę. Dorea była nadopiekuńczą matką, jednak cóż mógł jej zrobić.
- Tato, nie drażnij się ze mną, to nie jest śmieszne! – wykrzyknął malec głośno i o mało co się nie rozpłakał. Charlus, obawiając się, że krzyk może przywołać małżonkę do kuchni, wyjął z gazety dużą kopertę i rzucił ją chłopcu:
- Łap synu!
                James uchwycił list końcami palców. O mały włos, a koperta by upadła, ale młody Potter miał refleks. Pośpiesznie wyjął zawartość i wciąć stojąc na środku kuchni, zaczął czytać list.
                Moment, na który czekał od dziecka, właśnie się spełniła.
                ***
                W wielki domu na Grimmauld Place 12 zazwyczaj panowała grobowa, niczym niezmącona cisza. Było to dziwne, zważywszy na to, że państwo Black mieli dwójkę dzieci, a one powinny być głośne i pochłaniające uwagę wszystkich domowników. W tym wypadku było jednak inaczej. Jedenastoletni już Syriusz, był osobą raczej zamkniętą w sobie. Wybuchowy, lecz raczej odizolowany chłopak, całe dnie spędzał w swoim pokoju, czytając książki o podróżowaniu, magicznych zwierzętach. Młodszy od niego o dwa lata Regulus był dzieckiem raczej spokojnym i w odróżnieniu od brata, bardzo związanym z rodziną, a w szczególności z matką.
                Wróćmy jednak do dnia, w którym ciszę przerwał euforyczny krzyk kobiety. Było to upalne, lipcowe popołudnie. Promienie słoneczne wpadały przez podłużne okna domu i oświetlały meble, uwidatniając osiadły na nich kurz. Syriusz jak zwykle siedział w swoim pokoju. Tym razem nie czytał żadnej książki, tylko po prostu leżał na łóżku z głową zwieszoną w dół i nogami opartymi o ścianę. Nawet nie drgnął, kiedy usłyszał krzyk matki. Nie zdziwił się też, kiedy kobieta bez pukania, co nie było w jej zwyczaju, ponieważ raczej była osobą chłodną, zdystansowaną i oficjalną w swoich kontaktach z innymi, nawet z własnymi dziećmi.
- Synu, zobacz co przyniosła sowa – powiedziała radośnie. Jej twarz rozjaśniły rumieńce, co było wręcz niespotykane. Syriusz spojrzał na matkę ze zdziwieniem, nie po to, żeby zobaczyć co przyniosła sowa, wiedział bowiem dobrze, że był to list z Hogwartu, ale dlatego, że jej zachowanie było inne niż zwykle.
- List z Hogwartu? Taaa... Fascynujące – mruknął i wrócił wzrokiem na sufit. Zaraz dostanie wykład, że tak jak reszta rodziny musi iść do Slytheriniu i inne takie pierdoły. Dla niego nie miało znaczenia, gdzie się znajdzie. Ważne by poznał tam miłych ludzi, bo tej pory nie spotkał nikogo takiego. No może z wyjątkiem ciotki Andromedy.
- Pamiętam kiedy to ja dostałam list z Hogwartu, byłam niezmiernie szczęśliwa. – Syriusz już wiedział, skąd wziął się ten euforyczny krzyk kilka miniut temu. Jego matka właśnie przypomniała sobie czasy, kiedy była w Hogwarcie. Wieki temu. – Oczywiście byłam w Slytherinie – powiedziała, patrząc przenikliwie na syna.  – I mam nadzieję, że ty też będziesz.
- Nie wiem – odpowiedział wymijająco, ciągle gapiąc się w sufit.
- Przejrzyj sobie tą kopertę. Myślę, że za niedługo będziemy mogli udać się na pokątną. – Kobieta skierowała się do wyjścia. Warto wspomnieć, że miała bardzo giętki i energiczny krok jak na swoją korpulentną posturę.
                Chłopak przez chwilę jeszcze gapił się w sufit, po czym chwycił kopertę. Ze znudzeniem przeczytał zawartość, a potem rzucił w kąt.
                Nie, żeby nie chciał pójść do Hogwartu, po prostu było mu wszystko jedno. Czuł, że ten dom, niczym olbrzymi dementor wysysa całą radość i chęć do życia.
                ***
                Jasnowłosy chłopak wyglądał przez okno. Osiedlowa droga, którą widział przed sobą, roiła się od dzieci radośnie bawiących się. Dlaczego nie mogę być taki jak oni, powiedział przygryzając delikatnie wargi. Miał dopiero jedenaście, a wyraz jego twarzy wskazywał na więcej. Chłopiec nazywał się Remus Lupin i kiedy był małym dzieckiem został pogryziony przez wilkołaka. To wydarzenie odbiło piętno na jego późniejszym życiu. Czuł się osamotniony i odrzucony przez lokalną społeczność czarodziejów.
                Nic więc dziwnego, że kiedy dostał list z Hogwartu to zamiast się cieszyć, pogrążył się w smutku. Widział doskonale zmartwienie na twarzy rodziców. Wiedzieli oni dobrze, że ich syn nie będzie mógł udać się do szkoły. Żaden z rodziców nie chciałby, żeby jego dziecko uczyło się z wilkołakiem.
                Remus starał się nie pokazywać jak bardzo boli go ten fakt. Chciał być normalny. Chciał być czarodziejem. A tym czasem będzie musiał iść do zwykłej mugolskiej szkoły i zostać księgowym, jak jego matka.
                Westchnął. Chyba będzie musiał pogodzić się ze swoim losem. A tak bardzo pragnął umieć czarować.
                ***
                Peter z pewnością nie był najmądrzejszym, najśmieszniejszym ani żadnym naj. Miejsca w sercach jego rodziców już dawno zajęło jego rodzeństwo. Pheobe była najstarsza i zarazem najmądrzejsza, Patrick była najbardziej pracowity i pomocny, w dodatku będąc pierwszy synem, a najmłodsza Pam była najzabawniejsza. Nigdzie nie było miejsca dla Petera. Chłopak przyzwyczaił się do tego i starał się nie zwracać na siebie uwagi.
                Kiedy dostał list z Hogwartu, matka nie płakała, ojciec nie był dumny. Przecież podobne paczki dostali już Pheobe i Patrick. Nic specjalnego się nie stało. Dla Petera był to jednak jeden z najszczęśliwszych dni w życiu. Zawsze z wypiekami na twarzy słuchał opowieści rodzeństwa o tym, jak cudownie jest mieszkać w Hogwarcie, a teraz wreszcie on też będzie częścią tej szkoły.
- Jak się czujesz, Pete? – spytała Pheobe, kiedy oboje siedzieli u niego w pokoju. Siostra była jedyną osobą, która poświęcała swoją uwagę drugiemu z braci. Była naprawdę kochana.
- Dziwnie.  Z jednej strony chcę tam jechać, z drugiej nie – mruknął cicho chłopak.
- Nie przejmuj się, na pewno dasz sobie radę, a jeśli nie, to wiesz gdzie masz iść – powiedziała dziewczyna dziarsko i poklepała chłopaka po ramieniu. – Jeśli chcesz to możesz poczytać moje książki o Quidditchu. Albo mogę ci dać te, których ty będziesz używał w przyszłym roku. Mam nadzieję, że Patrick ich nie zniszczył.
                No właśnie. Peter znowu dostanie coś po rodzeństwu. No chyba, że coś będzie naprawdę zniszczone. Wtedy rodzice dopiero kupią nowe. Nie lubili wyrzucać pieniędzy w błoto, a tym przysłowiowym błotem był właśnie Peter.

- Jej, jesteś super Pheobe. Kocham cię. – Chłopczyk przytulił się mocno do dziewczyny, wdychając zapach jej włosów. Zapach bezpieczeństwa.

001D Prolog

W życiu każdego z nas nadchodzi czas, kiedy kończy się jakiś istotny okres. Po prostu jeden z rozdziałów księgi naszego żywota zostaje zamknięty. Wtedy właśnie pojawiają się pytania: co dalej robić? Czy to co robiłem miało jakikolwiek sens, dokądś prowadziło? Jaki jest cel tego wszystkiego, całego mojego życia? I choć odpowiedź mogłaby się wydawać niektórym oczywista, większość miałaby z nią wielkie trudności. Pomimo tego, że często życie wydaje nam się  bezcelowe, wątpimy w jego sens, to brniemy wciąż do przodu, zagubieni w kalejdoskopie problemów, smutków, radości i szarzyźnie codziennych dni.
Przystanął, żeby złapać oddech. Czuł się mokry od zimnego potu oblewającego całe jego ciało. Szczupłe, blade błonie, których kolor odróżniał się od półmroku poranka, lekko drżały. Szata, założona przed wyjściem, ciążyła na jego wychudłym, mizernym ciele i choć chroniła go przed subtelnym chłodem ranka zapragnął ją zdjąć, być po prostu wolnym. Spojrzał przed siebie, na linię horyzontu, znad której wydobywały się pierwsze, delikatne promienie słonecznie oświetlając jego postać i nadając mu wręcz upiorny wygląd. Platynowe włosy, ułożone w nieładzie, połyskiwały w świetle jutrzenki, a zmęczone, niebieskie oczy przebijały mgłę sprawdzając, czy aby na pewno nikogo nie ma w pobliżu, w co jednak szczerze wątpił.
Dobiega końca kolejna, nieprzespana noc, Draco…
Przysiadł na trawie obejmując nogi rękoma i myślał, patrząc tępo przed siebie. Podwinął rękaw szaty ukazując blade przedramię z widocznymi przez przeźroczystą skórę żyłami. A więc, on naprawdę zniknął, pomyślał i zacisnął lekko usta. Jakie teraz czeka go życie? Na pewno powinno być ono łatwiejsze, bo nie będzie musiał podporządkowywać swojego być i nie być Czarnemu Panu, tak jak jego ojciec przez część swojego życia. Draco może i był w pewnym sensie taki jak inni śmierciożercy, jednak z drugiej strony nie znosił się nikomu podporządkowywać, chciał robić rzeczy zgodne z samym sobą. Był po prostu dumnym z siebie egoista, który za punkt honoru miał wyśmiewanie i dokuczanie innym. I to mu pasowało, nie chciał się zmieniać. Ale nie pragnął za żadne skarby być taki jak ojciec, być sługusem, życiową porażką. Nie może do tego dopuścić. Musi pozostać tym samym Draco, jakim był przed staniem się śmierciożercą. Podparł brodę rękoma i powoli zamknął oczy. Napawając się wonią poranku z wolna odpływał w świat snu.
 Czy, aby zasnąć musiałeś najpierw to wszystko sobie przemyśleć?
- Bo po co to wszystko było? Pytam po co… Chyba tylko po to, żeby obronić przeklęty tyłek mojego ojca. To bez sensu! – lamentował półgłosem rwąc zieloną trawę, a potem wypuszczając ją z rąk pozwalał jej lecieć z wiatrem.
- Zaczynam wariować – powiedział do siebie poważnym tonem, ale zaraz potem wybuchnął gwałtownym śmiechem toczącym się przez całe wzgórze.

No, no, cudowny Draconie, powracają ci siły. Przed tobą świetlana przyszłość, jeśli tylko się postarasz, pomyślał i uśmiech rozjaśnił jego trupiobladą twarz. Podniósł się i rozkładając ręce zaczął wdychać w płuca chłodne, poranne powietrze.

Obserwatorzy